Poly Chain Jewellery

Poly Chain: Musimy być odrębnym, oryginalnym produktem

Myroslav Trofymuk: Wspaniale spotkać się na Unsoundzie

Sasha Zakrevska aka Poly Chain: Nareszcie.

MT: Niefajnie, że nie na ukraińskim festiwalu, ale mamy nadzieję, że w najbliższej przyszłości…

SZ: No cóż, jednodniowe wydarzenia na Ukrainie przypominają teraz mikrofestiwale. Dlatego naprawdę wierzę w naszą scenę. Zapał nie maleje.

MT: Zwykle zaczynam od pytań o motywację, bo zastanawiam się, dlaczego ktoś w ogóle zaczyna się zajmować muzyką, zwłaszcza eksperymentalną. Jak do tego doszłaś?

SZ: Moja muzyka jest teraz mniej eksperymentalna, a bardziej taneczna. Na początku wszystko było bardzo proste: kupiłam dość drogi syntezator (Prophet 08, Dave Smith Instruments) i musiałam coś z nim zrobić [śmiech]. Myślę, że najważniejsze pozostaje wyrażanie siebie poprzez muzykę i przelewanie swoich emocji. I wydaje mi się, że w tym obszarze nie można mieć do czynienia tylko z komputerem, ale potrzeba też instrumentów: syntezatorów, modułów, przetwarzania efektów. To wspaniałe media, które pozwalają radzić sobie z uczuciami i emocjami za pomocą instrumentu. Jeśli mówimy o motywacji teraz, po 24 lutym 2022 roku, to jest nią po prostu chęć życia: robienia tego, co się kocha, doceniania tego życia w zdrowiu i wykorzystywania go maksymalnie.

MT: Dlaczego kupiłaś ten konkretny syntezator? Chciałaś coś polifonicznego…?

SZ: Tak, chciałam syntezator polifoniczny. Miałam wtedy około szesnastu, siedemnastu lat i pracowałam w branży filmowej jako tłumaczka z języka niemieckiego. Stwierdziłam, że jeśli mam trochę kasy, to warto ją wydać na coś, co kupię raz i będzie mi służyło przez wiele lat. Dzięki takiemu narzędziu wszystkie twoje potrzeby muzyczne zostają zaspokojone na kilka lat.

MT: Twój pseudonim i termin „polychain” oznacza połączenie modułów mono w większe łańcuchy?

SZ: Nie chodzi tu wyłącznie o syntezatory mono, bo polifoniczny Dave Smith też ma polychain. Mam też inny syntezator polifoniczny, DeepMind 12 firmy Beringer, z innym łańcuchem, coś w rodzaju kombinacji efektów i głosów, które razem „spędzają” czas. [uśmiecha się]

MT: Potem zaczęłaś grać na syntezatorze?

SZ: Tak, bo wcześniej sama pisałam muzykę. Dopiero potem kupiłam syntezator, by grać muzykę z moim zespołem. A kiedy zaczęła się moja solowa historia, musiałam wybrać pseudonim. Pomyślałam: „Stylowe, nerdziarskie, jakby dziewczęce i jeszcze ma znaczenie techniczne – mam to!”

MT: O ile wiem, zabrałaś z Kijowa efekty i inne rzeczy?

SZ: Tak, wzięłam. No cóż, już wtedy, po 24 lutego, kiedy wracałam do Kijowa, miałam w planie przeprowadzkę całego studia. Wzięłam pedał gitarowy (Boss MD-200), a także chorus i flanger, które naprawdę dobrze współpracują z butikowym Rolandem TB-03. To kopia słynnego jasnożółtego syntezatora 303 – ale jako że jest cyfrowa, to trzeba ją czymś ocieplić. Ogólnie bardzo podobają mi się gitarowe efekty i pedały, może to wynika z praktyki gry w zespole. Okazało się, że świetnie sprawdzają się także w muzyce elektronicznej.

MT: Jak wygląda twój proces twórczy? Lwowski koncert, który kiedyś słyszałem, zdawał mi się bardzo procesualny, ze wszystkimi warstwami i nawarstwieniami.

SZ: Proces, teraz… No cóż, ile lat minęło od tamtego występu we Lwowie? To był rok 2017, teraz mamy… [liczy]. Wszystko zależy od kontekstu. Kiedy wykonuję muzykę taneczną, to jedno. Zaczynam od melodii albo dodaję perkusyjne wzorce. Układam je za pomocą automatu perkusyjnego Roland TR-8S, a później dochodzą ścieżki syntezatorów, melodii, basu i tak dalej. W ten sposób kiedy komponuję muzykę taneczną wszystkie warstwy i modulacje pozostają podobne.

MT: Ostatnio zajęłaś się także syntezą modularną, prawda?

SZ: Hm, trochę jej ruszyłam. [śmiech] Trochę, bo jak wiadomo, ona jest bardzo droga. A teraz powinniśmy przekazywać datki Siłom Zbrojnym Ukrainy, a nie kupować jakiś sprzęt. Myślę jednak, że po Unsoundzie uda mi się dotrzeć do Schneidersladen [oboje się śmieją].

MT: Czego szukasz w syntezie modularnej, czego nie znałaś wcześniej?

SZ: Najbardziej mnie interesują efekty barwowe, bo na polu melodii mam już wystarczająco dużo syntezatorów. Właśnie tak o tym myślę, bo mam za sobą historię z muzyką klubową. Często słyszę, że ona brzmi jakoś inaczej, bo nakładam na siebie różne warstwy perkusyjne i większość sampli jest mojego autorstwa. Cóż, w przypadku syntezy modularnej to to całkiem łatwe, bo jeśli masz głos syntezatorowy, to wtedy inne efekty dają dodatkowego kicka. Działają niczym przeciwzakłóceniowy filtr i powstaje całkiem oryginalny dźwięk.

MT: Co jeszcze chodzi ci teraz po głowie?

SZ: Przez pierwsze kilka miesięcy po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji nie mogłam w ogóle robić jakiejkolwiek tanecznej muzyki. Potem dostałam zaproszenie na koncert na Unsoundzie, ze znajomym choreografem. Inny występ fold/bones odbył się w MARCO w Rzymie. Teraz cztery lub pięć innych wytwórni oczekuje ode mnie głównie muzyki klubowej. Wszystko zależy od konkretnego zadania. Muszę się zastanowić: to jest dobre dla jednego gatunku, a to dla innego. Albo wow: nic nie jest dobre, wrócimy do tego za jakiś czas, albo prawdopodobnie nigdy. Zawsze mam wolność. To nie jest tak, że nie chcę komponować tanecznej muzyki, a potem po prostu muszę – nie, wcale [uśmiecha się].

MT: Przejdźmy do innego tematu: edukacji muzycznej. Można tu napotkać różne doświadczenia i postawy, ostatnio rozmawiałem o tym z Heinali. Krążą opinie, że przypomina ona sport i dzieci rywalizują zamiast robić coś dla zabawy. Czasami doprowadza je to do ich granic, czasami je łamie. Jaka jest twoja historia?

SZ: W klasycznej muzyce wykonawcy rywalizują ze sobą, ale u kompozytorów wygląda to trochę inaczej. Jestem kompozytorką [uśmiecha się]. Jeśli chcesz, żebym zagrała muzykę kogoś innego, wolałabym jej użyć w moim secie didżejskim zamiast ją wykonywać. Ale to trochę inna historia, nie można porównywać wykonawcy i DJ-a. Chociaż, jeśli zestawisz ze sobą kilku DJ-ów z całego świata lub ruszysz w trasę, to już staje się jak sport. Prawdopodobnie nie byłabym w stanie tyle podróżować, ale zobaczymy.

MT: Rozmawiałem na ten temat także z Ałłą Zahajkewycz. Właściwie wszyscy kompozytorzy – zarówno akademiccy, jak i nie – uważają, że szkoła nie uczy komponowania. Co ty na to?

SZ: No, nie… Wydaje mi się, że tu chodzi o kwestię edukacji jako takiej. Mam za sobą również doświadczenie pedagogiczne, niedawno nagrałam też kurs wideo dla platformy o nazwie Seedj. Przy czym wolę doradzać niż przekazywać jakieś informacje: osoba przychodzi z danym materiałem, a ja mówię: to dobrze, to niedobrze, tu coś nie wyszło w częstotliwościach, tam jeszcze coś innego. Wszystko zależy wtedy od charakteru konkretnej osoby i od tego, jak bardzo weźmie sobie do serca taką krytykę. „OK, poprawiłam kicka, dodałam trochę efektów, zrobiłam panoramę – och, teraz brzmi naprawdę fajnie”.

Inna sprawa, że możesz mieć tak cholernie dość pracy, że potrzebujesz wziąć jakiś akademicki urlop, przerzucić się na coś innego albo po prostu odpocząć. Praca nad twoim słuchem też ma znaczenie… Na przykład, kiedy miksujesz swoje utwory, nie możesz przy nich siedzieć dłużej niż dwadzieścia minut. Bo potem twój słuch staje się przytępiony i nie czujesz już tak świeżo żadnej różnicy, nie wiesz, kiedy i jak przegapiłeś clou utworu. Dlatego trzeba dobrze pracować, ale też dobrze odpoczywać [śmiech]. Wracać z nową siłą do nauczania i produkowania.

MT: Słuchasz muzyki innych ludzi?

SZ: Jestem też DJ-em, więc muszę sprawdzać cudzą muzykę – ale ok, lubię teżodkrywać innych artystów. Po latach nauczyłam się też nie krytykować siebie podczas słuchania muzyki innych artystów, co uważam za typowy problem okresu przechodzenia do profesjonalizacji. Po prostu słuchaj innej muzyki, sprawdzaj nowe gatunki.

MT: Jak decydujesz, jaką muzykę chcesz grać?

SZ: Och, przez lata prowadziłam swój research. Było trochę rocka progresywnego z lat 70., shoegaze, potem trochę muzyki elektronicznej, coś z lat 90., muzyka basowa, hip-hop z lat 2000, oczywiście Wu-Tang Clan [uśmiecha się]. A potem? Piece of Mind Claro Intelecto, kiedy zrozumiałam, że electro jest gatunkiem, w  mogę połączyć zainteresowanie perkusją z talentem do melodii. I wygląda, że to się sprawdza [uśmiecha się].

MT: Praca w studiu czy występy na żywo… Są muzycy, którzy wolą improwizować na scenie i tacy, którzy lubią klikać myszką. Jak utrzymujesz równowagę między tymi aktywnościami?

SZ: Improwizacja chyba idzie w parze z aranżacją podczas występu na żywo. Nie mogę brać ze sobą wszystkich moich syntezatorów – to fizycznie niemożliwe i raczej nie jestem na tyle popularna i bogata, aby koncertować jak Bicep z wielkimi walizami. Poza tym sprzęt się zużywa, jak go tak za sobą ciągniesz. W pewnym sensie kompiluję zestawy pod siebie: mam 303, mam automat perkusyjny, więc gram wtedy z efektami, nakładaniem warstw i improwizowaną partią perkusyjną… Praca w studiu również bywa powiązana z występami na żywo, ponieważ w procesie przygotowań możesz wpaść na kilka pomysłów, ale nie wykorzystać  od razu. A potem, po miesiącach w trasie, wracasz i nagrywasz nowe ścieżki z tego wcześniejszego jamu.

MT: Jak wygląda u ciebie ten proces selekcji, formowania materiał  w album?

SZ: No cóż, czasem pracuję nad tym z wytwórnią, czasem sama decyduję, bo labele nie zawsze akceptują to, co im się wysyła. Pamiętam na przykład mój ostatni przypadek sprzed 24 lutego 2022, a dokładniej: tydzień wcześniej. Wysłałam gotowy album – około ośmiu utworów – do brytyjskiej wytwórni. Producent posłuchał, po czym powiedział: „Cholera, super, podoba mi się to i tamto!”. Wziął ze cztery lub pięć utworów i zadeklarował, że rozumie moją sytuację, więc resztę mogę mu wysłać, kiedy się zadomowię w nowym studiu. Kiedy jednak pokazałam ten brakujący materiał, przez miesiąc myślał i nie odpowiadał. W końcu napisałam do niego we wrześniu i okazało się, że z całego materiału, jaki ode mnie dostał, wziął tylko dwa utwory – i ani jednego z tych nowych! Tak się wkurzyłam, że zdecydowałam się opublikować ten materiał w innym miejscu, bo czułam, że muszę to zrobić. Mam więc taką radę dla młodych: nie zawsze po wysłaniu swoich utworów usłyszycie tylko „wow! wspaniale!”. Czasami coś nie wyjdzie, ale to nie znaczy, że powinniście przestać zajmować się muzyką. Pierwszą płytę wydałam w 2017 roku i do dziś nie wstydzę się tego materiału, bo jest dobrze zrobiony. Mam nadzieję, że tak samo będzie z utworami tanecznymi, ale jak widzę one są teraz na fali i może gdy dorosnę, spojrzę na to inaczej. A może nie, zobaczymy.

MT: Zatem publikacja wiąże się dla ciebie z wytwórnią? Czy rozważałaś kiedyś self-publishing?

SZ: Nie, samopublikowanie nie wydaje mi się dla mnie dobrym rozwiązaniem. Długo myślałam o własnej wytwórni, ale potem ze względu na wybuch pełnoskalowej wojny musiałam się przeprowadzić do innego kraju, a pieniądze przekazaliśmy ukraińskiej armii… Poza tym, ostatnio ceny tłoczenia wzrosły i są długie kolejki. Nawet jeśli prowadzisz większą wytwórnię, choćby undergroundową – na przykład Mechatronica – to pewnie możesz zaklepać miejsce w prasie z dwuletnim wyprzedzeniem. Oni wydają siedem płyt rocznie i wszystko gra. Jednak żeby zarezerwować kolejkę w tłoczni trzeba posiadać jakiś kapitał. Nie stać mnie teraz na to, więc self-publishing nie wchodzi w grę. Poza tym nie rozmawialiśmy jeszcze o PR-ze. Dziś to już nie działa w ten sposób: “oho, zaraz opublikuję i wszyscy będą o mnie pisać”. Nie-e! [uśmiecha się] To też osobna praca, promocja własnej muzyki. Chciałabym ogólnie, żeby robił to ktoś inny, a ja mogłabym po prostu siedzieć w studiu. Niemniej jednak, no cóż, takie czasy – trzeba się dostosować.

MT: Rozumiem, że podstawowym nośnikiem pozostaje dla ciebie winyl? Nie myślałaś w ogóle o kasetach?

SZ: Kasety też są spoko, ale raczej do do innego materiału, który… OK, ogólnie kasety są świetne [uśmiecha się]. Ale dla mnie bardziej nadają się do innego, bardziej „słuchalnego” typu muzyki, czyli jakiegoś ambientu czy eksperymentów. Do tańca… No nie wiem – winyl jest tu najlepszy.

MT: Swoją działalność właściwie zaczynałaś w Polsce…

SZ: Tak, rzeczywiście. A moje pierwsze wydawnictwo ukazało się na kasetach w serii Various Artists w 2015 roku! Trafiłam tam w osobliwy sposób: poznałam tych ludzi w barze i zaprosili mnie do produkcji, a potem na jakieś imprezy. Ale nagrywałam też materiał eksperymentalny, mam kilka ulubionych taśm z tego okresu. Ukraińska wytwórnia Pep Gaffe także wydała moje ostatnie wydawnictwa na kasetach. Mam składankę Junkoid i wydanie TOFU DJ – najpierw wyszła na winylu, a potem wytwórnia zdecydowała, że kaseta jest lepsza, bo szybsza.

MT: Mogłabyś porównać środowisko polskie i ukraińskie, np. Warszawy i Kijowa?

SZ: No cóż, tu w Polsce wszystko jest dużo prężniejsze, bo przede wszystkim polski olschool jest bliższy niemieckiemu i ludzie mają lepszy dostęp do narzędzi. To ma wpływ na wszystko. Teraz mamy nieco inną sytuację – każdy chce być DJ-em [uśmiecha się]. Ale pojawiła się też całkiem spora grupa młodych, fajnych producentów, którzy grają na komputerze i wszystko w porządku. Cóż, sam SVZZ używa Fruity Loops. Powstają tak cholernie dobre utwory, że nie można ich pominąć. Nie wiem, czy w ogóle można porównywać Polskę z Ukrainą. Mogę tylko powiedzieć, że Polska bardzo pomogła Ukrainie i ukraińskiej scenie. Zapraszają naszych artystów, organizują mnóstwo imprez charytatywnych. Dlatego mam taki apel: gdy wojna się skończy, przestańcie robić booking przez tylko jedną agencję z Europy i rozpocznijcie współpracę z Polakami. Bo oni zrobili dla was cholernie dużo i pamiętajcie to, fuck yeah [uśmiecha się]. Jeśli dobrze pamiętam, to poza VTSS, przez sto pięćdziesiąt tysięcy lat nikt z Polski nie grał elektroniki na Zachodzie.

MT: Jaki rodzaj muzyki uprawiacie w Kijowie?

SZ: Bass i electro [uśmiecha się]. Wydaje mi się, że najbardziej kijowskim tematem jest jednak electro. Kiedyś siedzieliśmy ze znajomym i chcieliśmy zorganizować jakąś imprezę. Usiedliśmy i zaczęliśmy liczyć, ilu DJ-ów się przeniosło do Kijowa, a następnie rozpisaliśmy wszystkich według gatunku i miejsca. I tak naprawdę większość gra coś w rodzaju electro lub electro-bassu. Jest techno, ale mało. Jest trochę muzyki eksperymentalnej, powiedziałabym dwadzieścia procent, hmmmm, osiemnaście [uśmiecha się].

MT: Co możesz powiedzieć o poruszaniu się po Ukrainie? Jak wojna wpłynęła na geografię i rozwój sceny w określony sposób.

SZ: W Charkowie nie ma już imprez. Moja ostatnia impreza na Ukrainie odbyła się właśnie tam, w klubie Kultura Zvuku [Культура звуку, Kultura Dźwięku], koło dwudziestego dziewiątego stycznia. Szkoda, bo Charków to wspaniałe miasto. Wszystkie chłopaki z Module w Dnieprze poszli na wojnę. Jej szef Nikita Kozachinsky niedawno wszedł na minę – lekko mrowi go ręka, ale wszystko jest w porządku, żyje. Cóż, tak to właśnie wpłynęło na scenę. Co jeszcze? Wielu artystów przeniosło się do Lwowa [uśmiecha się]. W Odessie również życie toczy się normalnie. Nie byłam tam, nie mogę sama ocenić, ale słyszałam podzielone opinie: miasto ucierpiało z powodu rosyjskich rakiet, a jednocześnie wszyscy tam tańczą. Dla jednych to jest nie w porządku, ale… gdzieś trzeba się spotkać i bawić. Ponadto wszystko to są imprezy charytatywne i dochód trafia do Sił Zbrojnych Ukrainy. Po drugie, nie można tylko siedzieć i płakać nad wiadomościami dwadzieścia cztery godziny na dobę. No i po trzecie, to oznacza także wsparcie dla branży, bo wypożycza się sprzęt, działają agenci i pośrednicy, jakieś kluby i bary. Muzycy też muszą płacić za mieszkanie i tak dalej. Bardzo dobrze, że scena pozostaje żywa.

MT: Swoją drogą, trochę się oszukiwałem, bo długo myślałem, że ukraińska scena jest bardzo dobrze znana w Europie. Po 24 lutego zorientowałem się, że żyjemy w pewnego rodzaju próżni. Czy według ciebie nasza muzyka może zyskać uznanie w Europie? Czy jesteśmy w stanie zastąpić rosyjski produkt i jego zasięg?

SZ: Przede wszystkim nie chciałabym używać takiego sformułowania jak „zastąpić produkt rosyjski”. Musimy być odrębnym, oryginalnym produktem. Generalnie o rosji 1 wszyscy zapomną, rosji nie ma, koniec, pa! Nikt tu nikogo nie zastąpi. Zostaje ten kompleks niższości, o którym często się mówi. Cholera, nauczmy się kochać siebie! [śmiech] Kochaj siebie, bo poświęcasz czas na research, na instrumenty, na tworzenie swojej muzyko. Dlaczego miałoby być inaczej niż w przypadku artystów z jakiejś Francji? Zapomnij o tym. Co jeszcze? Przedwczoraj na Unsoundzie odbyła się rozmowa o statystykach miksów wydawanych na całym świecie. I okazuje się, że ogólnie wychodzi bardzo niewielu przedstawicieli z Europy Wschodniej. Serio, nawet w miksach takich marek jak Crack Magazine, Resident Advisor i DJ Mag. Dwa lata temu przeprowadzono podobne badania, tylko w obszarze festiwali, klubów i bookingu. I w zasadzie nic się nie zmieniło, no ale był covid. Wydaje mi się, że teraz wszyscy są wygłodzeni i próbują odzyskać swoje wygodne miejsce, a dopiero potem zaczną myśleć o innych, na przykład o Ukraińcach. Co jeszcze? No nie wiem… Trzeba współpracować z wytwórniami, wiadomo. Ale jeśli masz na to ochotę, rób to stylowo i elegancko. Bo w końcu, jeśli reprezentujesz teraz Ukrainę, rób wszystko stylowo! [uśmiecha się]

MT: Ale widzisz jakąś perspektywę na zmianę?

SZ: Utalentowanych ludzi jest naprawdę mnóstwo. Na przykład Raavel, który obecnie służy w Siłach Zbrojnych Ukrainy, a niedawno wydał album w wytwórni DJ Mell G z Hamburga. SVZZ – nie wiem, co się z nim aktualnie dzieje, ale ma na koncie bardzo fajne utwory. Gdy go gdzieś zaproszą, jego styl rozprzestrzeni się szybko za granicą. Krótko mówiąc, jest co pokazywać. Są perspektywy i wielka nadzieja.

MT: Rozmawialiśmy ostatnio z Jarosławem Kaczmarskim i jego zdaniem muzykę ukraińską należy promować przede wszystkim na samej Ukrainie. Zacząłem o tym myśleć i faktycznie: Niemcy najczęściej słuchają muzyki niemieckiej, a Polacy – muzyki polskiej…

SZ: Powiem ci, co zwróciło moją uwagę. Kiedy jakiś DJ z Norwegii przyjeżdża do Berghainu, cała norweska społeczność z Berlina wpada zobaczyć, co to za koleś gra. Mam przyjaciół z Amsterdamu, którzy podobnie przyjeżdżają kibicować występom swoich ziomków. Można więc rozwijać się zarówno w Ukrainie, jak i Europie. Są też takie indywidualności jak Katarina Gryvul, która ma podobną historię do mojej. Karierę zaczynała za granicą, ale przyjeżdża z koncertami do Ukrainy.

MT: W moich wywiadach interesują mnie też relacje między tradycją a innowacją, a także między naturą a technologią. Czy i ile czerpiesz z jakiejkolwiek tradycji? Mam na myśli coś takiego, jak z muzyką dawną robi na przykład Oleh Szpudejko [Heinali].

SZ: Cóż, w przypadku Oleha wszystko to jest bardzo głębokie – dla mnie wszystko chyba bardziej powierzchowne. Jak porównasz mnie do Oleha, to on ma swój akademicki research, a ja po prostu  przychodzę i wykonuję swoją pracę [śmieje się]. No właśnie, co znaczy tradycja? Kiedy myślę o tonacjach i o relacjach między nimi… Zauważyłam to u naszych młodych muzyków: ci, którzy nie mają wykształcenia muzycznego (choćby podstawowego), nie rozumieją, że ich sample nie oddziałują ze sobą pod względem tonacji. A strojenie pozostaje niezbędne, ponieważ jeśli przykładowo masz główną melodię w D, to nawet jeśli twój bas jest fajny, czasami trzeba go trochę przesunąć. Moją tradycją jest podążanie za teorią muzyki.

MT: A co z związkami pomiędzy dźwiękami natury i np. etnicznymi?

SZ: Nie wiem, nie używam pipy czy bandury, ani nagrań terenowych. To nie dla mnie.

MT: Czyli jesteś bardziej technologiczna?

SZ: Tak, zdecydowanie. Ale czekaj, kto z nas korzysta z nagrań terenowych? Lepiej zapytaj Dimę Nikołajenkę.

MT: A czy jest ktoś, na kim się wzorujesz? Wiem, że starasz się nie porównywać muzyki ze sobą. Ale czy masz jakichś muzycznych guru?

SZ: Nie mam guru, ale pamiętam okresy, kiedy intensywnie słuchałam kogoś, kto właśnie wydał nową płytę. Na przykład w labelu Mechatronica: zaproszono mnie do radia HÖR i pojawił się tam także Ben Pest. Grał na żywo z dwoma syntezatorami Elektron i samplerem, bez laptopa. Puszczałam jego utwory już wcześniej, dawno temu, ale kiedy zobaczyłam je na żywo – niewiarygodne.

 

Wywiad odbył się podczas festiwalu Unsound 2022 w Krakowie

Opracowanie tekstu: Kateryna Maksymova

Tłumaczenie: Jan Topolski

  1. Pisownia wedle życzenia obojga rozmówców [przyp. red.].