pocket road tape

Kocham wolność i wiem dlaczego. Rozmowa z Katariną Gryvul

Marta Konieczna: Dużo myślałam nad tym jak zacząć naszą rozmowę. Pośród wielu pytań jeden temat wciąż wydaje się najistotniejszy – wojna w Ukrainie. Ale może nie chcesz już o tym rozmawiać?

Katarina Gryvul: Myślę właśnie, że to ważne, aby wciąż rozmawiać o Ukrainie. To już trzy miesiące jak walczymy i naprawdę istotne jest, by nie przestawać o tym mówić. W przeciwnym razie stanie się to nową normalnością. Wszyscy powinni krzyczeć.

Twoje pozostałe wywiady miały miejsce zaraz po rozpoczęciu agresji.

Bardzo szybko, to prawda. Naprawdę niełatwo było mi o tym mówić, ale zmusiłam się. Jeśli mogłam być głosem dla Ukrainy, nawet jeśli było to tak trudne, to przynajmniej tyle mogłam zrobić. Dlatego nie dbałam o swój komfort – tu chodziło o życie ludzi.

Kiedy rozmawiałaś z duńskim magazynem „Seismograf” powiedziałaś, że muzyka będzie inna. Wtedy nie wiedziałaś jeszcze dokładnie w jaki sposób – a teraz?

Teraz mam już jaśniejszą wizję, ponieważ znów zaczęłam komponować. Kończę właśnie utwór na elektronikę, który będzie wykonany w centrum muzycznym MUMUTH w Grazu – sali, w której mogę zastosować też nagłośnienie ambisoniczne. W tym utworze pracowałam przede wszystkim ze swoim głosem i różnymi sprzężeniami oraz noise’owymi technikami. Tego lata planuję też zacząć prace nad moim trzecim albumem. Przez miesiące nie zmuszałam się do pisania, bo nie chciałam utożsamiać wojny z muzyką – rzeczą, którą kocham najmocniej. To kwestia psychologii: jak to, że mam teraz złe odczucia wobec miejsca, w którym dowiedziałam się o wybuchu wojny (na szczęście nie było to Graz). Od tamtej pory zmagałam się z tym wszystkimi dopiero teraz znów komponuję, bardzo powoli.

Wydawało mi się, że moja twórczość nie będzie połączona z wojną, że będę mogła to wyabstrahować. Jednak rezultat jest bardzo mroczny. Bardzo obrzydliwy w pewnym sensie, pokazujący najgorszą stronę człowieka. Hałaśliwy, zupełnie inny niż to, co robiłam do tej pory – nic, czego sama bym się spodziewała. Wykorzystuję sporo ludzkiego głosu, ale jest on tak przetworzony, że trudno powiedzieć czy faktycznie jest jeszcze ludzki, czy może jest czymś pomiędzy. Lub jak rosyjska armia – w ogóle nieludzki. Całość ma też seksualny kontekst z uwagi na odgłosy oddychania. To muzyka niekomfortowa w słuchaniu. Sprawiająca, że czujesz się zdegustowana i zła. Przepychająca cię przez granicę, byś mogła zostawić te emocje i ostatecznie zobaczyć świat w jasnych barwach.

W pewien sposób i to przewidziałaś we wspomnianej rozmowie. Dodatkowo antycypowałaś, że ludzie nie podzielający z tobą tego doświadczenia, nie będą w stanie zrozumieć twojej muzyki. Jak komponować z takim przeczuciem?

W sytuacji jak ta przejmujesz się wszystkim, co się dzieje. To twój naród. Ból z powodu widoku twoich ludzi umierających. W ogóle czuję połączenie ze wszystkimi Ukraińcami, trudne do wyjaśnienia. To podświadome. Nawet jeśli okazuje się to tak smutne, potrafię zrozumieć co to znaczy czuć się Ukrainką, dlaczego jesteśmy osobnym narodem. Polska wspiera nas i wiele innych krajów również, ale koniec końców czujesz się samotna. To tak, jakby ktoś z twojej rodziny umarł, a najlepszy przyjaciel cię pocieszał – nie jest jednak w stanie poczuć tego bólu. Tak samo jest z muzyką.

Czuję to zwłaszcza tu, w Austrii. Można napotkać bardzo wiele prorosyjskich nastrojów, szczególnie we Wiedniu. Mój uniwersytet wspiera Ukrainę, ale Austriacy i osoby tam studiujące, wykłądajace wciąż pozostają bardzo daleko od tej sytuacji, szczerze mówiąc. W pierwsze tygodnie po wybuchu wojny tak wiele się działo: ludzie migrujący na granicę, poszukiwanie wsparcia dla nich, postowanie wiadomości na mediach społecznościowych co dziesięć sekund. Może niektórzy artyści mogli wtedy myśleć o sztuce, ale nie ja. Czytałam newsy cały czas, nie mogłam spać, nie mogłam jeść, nie mogłam wziąć prysznica. Sztuka była wtedy bardzo daleko ode mnie. 

Co więc sądzisz o oddzielaniu roli artysty i aktywisty?

Jeśli na przykład chodzi o komponowanie tego utworu, o którym wspominałam, nie czuję żebym chciała stworzyć go „dla Ukrainy”. W obecnej sytuacji wolę nie dodawać jeszcze więcej, ale raczej podawać tę wiadomość podskórnie. W bardziej intymny sposób. Przekaz mojej muzyki to obecnie najpewniej ból – trudno mi „zjednoczyć się i być artystką” poza wojną. Całe moje życie jest teraz podzielone na „przed” i „po”, a tak jak było „przed” nie będzie już nigdy. Ból jest głębszy i ostrzejszy. Kiedy nie masz już sił krzyczeć, ale masz wrażenie, że każda komórka wewnątrz twojego ciała jest bólem. W mojej muzyce chcę to pokazać, ale bez „programu”. Pragnę bardziej osobiście podzielić się swoim bólem i smutkiem ze słuchacz(k)ami. To interesujące, że w języku ukraińskim mamy tak wiele wariacji na słowa ból i smutek, ale w angielskim trudno znaleźć mi analogie. Dodatkowo teraz, gdy mam już jakieś występy, zawsze staram się coś zrobić: wywiesić flagę, krzyczeć „Sława Ukrajini”. Cokolwiek, żeby sprowadzić ludzi z powrotem do tej sytuacji. Więc spodziewajcie się, że będę do was mówić także podczas występu na festiwalu Ephemera w Warszawie.

Więc twój sposób występowania również uległ zmianie?

Tak, zupełnie. Mowa jest dla mnie teraz równie politycznym protestem, którym mogę skierować uwagę słuchaczy na Ukrainę. Artysta nie może pozostawać teraz poza polityką. Moje performanse są szczególnie ważne dla mnie, również bardzo emocjonalne. Wykonuję piosenki, podczas których naprawdę trudno mi powstrzymać łzy – tak zupełnie innego znaczenia teraz nabrały.

fot. Nastya Aksynova

Rozpoczęłaś dość zróżnicowanym zestawem koncertów: na festiwalu muzyki elektronicznej Hyperreality we Wiedniu, później w galeryjnej przestrzeni Camden Art Centre w Londynie, wreszcie na berlińskim CTM. Czego oczekujesz po występie w Warszawie na festiwalu Ephemera?

Jestem bardzo podekscytowana, zwłaszcza z uwagi na fakt, że będzie miał miejsce o świcie. Nigdy nie występowałam o takiej porze. Będzie to magiczne, jak również symboliczne – wschodzące słońce oznaczające przetrwanie nocy. Nadzieję. Bardzo znaczące dla mnie w tych czasach.

Do tej pory żyłaś, studiowałaś i tworzyłaś w Ukrainie, Polsce i Austrii, masz więc pewne rozeznanie w przestrzeni różnych krajów. Jestem ciekawa twojej opinii na temat tego, jak świat muzyki reaguje na wojnę w twojej ojczyźnie. Czujesz wsparcie?

Zawsze czułam się wspierana w Polsce, moje utwory były tu wykonywane. W krakowskiej Akademii Muzycznej im. Krzysztofa Pendereckiego miał też miejsce jeden koncert studencki wspierający Ukrainę, zaraz na początku wojny. Podobny był też w Austrii, z udziałem wykładowców i bardzo popularnym program, żeby zebrać jak najwięcej pieniędzy. Ale co ważniejsze, zaczęliśmy bojkotować rosyjską kulturę. Byliśmy w takim szoku, że odwołaliśmy też kilka koncertów – teraz przed każdym koncertem sprawdzam, czy występuje osoba z Rosji i czy wspierała ona wojnę. A my Ukraińcy mamy tak wielu kompozytorów, nawet tych nigdy niemodnych, jak Borys Latoszyński – „nasz Mahler”, właściwie jeden z moich ulubionych twórców. 

Inną kwestią było to, że rekrutacja na studia w Unii Europejskiej została teraz bardzo ułatwiona dla ukraińskich chętnych. Normalnie z powodu procedur prawnych dostęp dla nas jest naprawdę ograniczony. Oczywiście ze wspomnianej szansy na studia mogą skorzystać tylko dziewczyny – chłopcom nie wolno opuścić kraju… W czasie wojny artyścichcący występować poza krajem muszą zgłosić się do ukraińskiego Ministerstwa Kultury o pozwolenie na wyjazd. To wszystko zajmuje tygodnie. 

Przypomina mi to o postaci Johna Objecta – ukraińskiego muzyka elektronicznego, teraz zmobilizowanego do armii. Publikuje na temat tego abstrakcyjnego dlań doświadczenia na swoich mediach społecznościowych, a to wszystko sprawia, że zastanawiam się, jak obecnie wygląda społeczność ukraińskiej muzyki elektronicznej?

W tym miejscu chciałabym podziękować mojemu labelowi Standard Devotion, a w szczególności jego właścicielom: Paulowi Georgowi i Mayi Baklanovej. Oboje pracowali też w klubie Kyrylivska, a gdy wybuchła wojna, stworzyli benefitową kompilację dla ukraińskich artystów potrzebujących wsparcia. Pomagali również dziewczynom potrzebującym dotrzeć do granicy, wspierali społeczność LGBT. Nasza scena poważnie odcięła się od Rosji. Co do ich dużych nazwisk – naprawdę niewielki procent naprawdę coś zrobił. Naciskaliśmy na nich, aby zabrali głos, próbowaliśmy dostać się do magazynów, prasy. A teraz jesteśmy zjednoczeni i wiemy, że trzeba walczyć. Teraz rozumiemy, że musimy tworzyć, że to jest nasza kultura. Zatem muszę przyznać, że jestem szczęśliwa z tego powodu: mnóstwo twórców nagrywa kawałki zbierając fundusze dla Ukrainy. Niektórzy tworzą „muzykę do walki”, by podtrzymać ducha. Inni skłaniają się w stronę spokojnych brzmień, by pozwolić ludziom się zrelaksować i poczuć jakąś nadzieję. Na ukraińską scenę i kulturę wszystko to zadziałało dobrze – zaczęliśmy doceniać, co już mamy. Wcześniej może też tak było, jednak zawsze myśleliśmy, że inni są lepsi. Dla rozwoju ducha narodu ta wojna zrobiła coś, co normalnie zajęłoby sto lat. Rozumienie  bycia narodem i jednoczenia się. Przynajmniej tyle z pozytywnych rzeczy. Co tak naprawdę jest bardzo piękne i musimy to doceniać.

A przecież ukraińska scena elektroniczna już od lat kwitła. Kijów okrzyknięto chociażby „następną stolicą elektroniki”.

Właściwie występowałam w Kijowie w klubie Kyrylivska zaraz przed wybuchem wojny, 13 lutego. Tamten wieczór był wyjątkowy, czuliśmy już, że coś może się wydarzyć. Wtedy dowiedziałam się też, że pracownicy głównych zagranicznych ambasad w Kijowie opuścili miasto. Po koncercie pojechałam do Lwowa zobaczyć się z rodzicami, potem przyjechałam do Polski i potem zaczęła się wojna. Tydzień później. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale podświadomie czułam już to wcześniej. Było w powietrzu, ale nie mogłam uwierzyć, że okaże się tak poważne.

Porozmawiajmy więc teraz o ukraińskiej scenie muzycznej w ogóle. Jesteś przykładem artystki funkcjonującej w dwóch środowiskach: elektronicznym, niezależnym i klasycznym, akademickim. Czy te dwie sceny są bardzo podzielone w Ukrainie?

Tak, podobnie jak w Polsce, może nawet bardziej. W Ukrainie sytuacja idzie ku lepszemu, ale kompozycja wciąż pozostaje konserwatywna. Doświadczyłam przebywania pomiędzy dwoma światami, kiedy studiowałam też skrzypce. Grałam dużo jazzu, improwizowałam też na ulicy i miałam swój zespół. Nie potrafię stwierdzić, czy bardziej lubię grać tak czy klasycznie, ale na pewno używam innej „muzycznej energii”. Teraz jestem coraz mniej przywiązana do tej klasycznej strony i widać to w moich ostatnich kompozycjach. Już wcześniej wykorzystywałam elementy muzyki popularnej, łącząc je z tymi eksperymentalnymi i klasycznymi – jak w utworze Seamy Side (2020) na flet basowy, klarnet basowy, fortepian, wiolonczelę i elektronikę. Wydaje mi się  to świeże i uwielbiam, jak brzmi.

Czyli możemy powiedzieć, że jest jedna Katarina Gryvul – kompozytorka i druga Katarina Gryvul – artystka dźwiękowa

To ta sama osoba! Mogę to teraz stwierdzić, bo czuję, że obie są już połączone w jedno. Chociaż zaczęły z zupełnie innych kierunków, a dopiero potem stopniowo zbliżały się do siebie. Część mnie od muzyki współczesnej czerpie z tej elektronicznej i na odwrót. Na końcu wychodzi coś pomiędzy. Sama jestem ciekawa co! To powołanie mojego życia: stworzyć coś, czego jeszcze nigdy nie słyszałam. Nawet jeśli brzmi to trochę cheesy [śmiech]. Od kiedy tylko komponowałam jako dziecko – a miałam zajęcia teoretyczne i kompozytorskie od szóstego roku życia – zawsze starałam się stworzyć jakieś nowe brzmienie jak nigdy wcześniej. To też ważne dla mnie, by zewsząd czerpać inspiracje. Do tego stopnia, że nie mogę nawet powiedzieć, że istnieje jakaś zła muzyka, kocham ją całą! Potrafię znaleźć coś dobrego w każdym stylu i przetransponować do użycia w mojej kompozycji. Może to być forma, harmonia, brzmienie, energia… A i tak niełatwo mi znaleźć taką muzykę, w której podobałoby mi się wszystko od początku do końca. Nawet moją!

Właśnie miałam zapytać o twoje inspiracje. Co do twojego projektu elektronicznego, mogę chyba zgadnąć kilka nazwisk: Arca, Bjork…

A ja ich w ogóle nie słucham! [śmiech] Ale to dlatego, że w ogóle raczej nie słucham muzyki dla inspiracji. Jeśli już, to mam wcześniej coś w głowie. Pracowałam też w branży gier przez kilka lat i tam zawsze dostawałam konkretne wytyczne do tego, jak mam wykonać swoją pracę. Ponadto branża gier nauczyła mnie bardzo wiele – musisz tam pracować z różnymi stylistykami. Sprawia, że masz bardziej otwarty umysł. Do dziś czuję stamtąd inspiracje.

Mogłabyś rozwinąć ten wątek?

Pracowałam dla Nintendo w kooperacji z moim przyjacielem Swiatosławem Petrowem – również kompozytorem i artystą dźwiękowym. Ja komponowałam, a on produkował. To była naprawdę ciężka praca, każdego dnia inny kawałek w innym stylu. Etos pracy w japońskiej branży gier też był dla nas trudny. W porównaniu do Europy, wymagano o wiele mniej „łatwej muzyki”: mnóstwo modulacji, techniki motywicznej, pisania na całą orkiestrę, bardzo dużo detali. Ale pomogło mi to rozwinąć się jako kompozytorka naprawdę szybko. 

Czy poza inspiracjami z branży gier mogłabyś wymienić jeszcze jakieś?

W mojej solowej twórczości jedyną rzeczą, która naprawdę mnie zainspirowała, była ścieżka dźwiękowa do brytyjskiego serialu Utopia, napisał ją Cristobal Tapia de Veer. Pamiętam jak oglądałam ją w 2014 roku, gdy grałam wciąż głównie na skrzypcach. Gdy jako skrzypaczka usłyszałam tę muzykę, pomyślałam, że kompozytorsko jest bardzo świeża, choć nie umiem tego wyjaśnić. Kiedy zaczęłam nagrywać swój drugi album Tysha (2022), zorientowałam się, że cały pochodzi w jakimś sensie z tej inspiracji. Właściwie zdałam sobie z tego sprawę jeszcze później, gdy go słuchałam! Puenta jest taka, że nikt o tym nie wiedział. A jednak później ktoś na Soundcloudzie porównał w komentarzu drugi numer z mojego albumu z tym właśnie soundtrackiem! Byłam w szoku. Ale to jedyny konkretny trop, jaki mogę podać.

A co ze współczesnymi kompozycjami?

Szczerze mówiąc, występuje tu ta sama sytuacja – nigdy nie podoba mi się każdy element danego utworu. Kiedy komponuję, wszystko zaczyna się od brzmienia, później myślę o kolejnych komponentach dzieła: jak ich użyję i jak będzie wyglądać struktura. Myślę o tym, jaką paletę i atmosferę chcę stworzyć. Potem jakich technik i instrumentów użyć. Ale wszystko zaczyna się od brzmienia. Kolejną sprawą jest mój język ojczysty. Już przed wojną chciałam, aby wszystkie moje albumy były śpiewane w języku ukraińskim – kocham jak brzmi mój język, muszę go używać. Pochodzę też z Lwowa, gdzie mówi się tylko po ukraińsku. Dorastając w ogóle nie rozumiałam rosyjskiego, nawet polski był dla mnie łatwiejszy. Tysha ma wszystkie teksty i tytuły po ukraińsku, chociaż w transkryocji na alfabet łaciński, tak aby każdy mógł je przeczytać. W moich klasycznych utworach również lubię używać mojego języka, ale raczej jako materiału brzmieniowego lub rytmicznego. 

Więc naprawdę nie ma żadnego gatunku lub kompozytorki_a, którzy bezpośrednio by cię inspirowali?

Na ten moment moim ulubionym kompozytorem jest Alexander Schubert, kocham to, co robi! Myślę, że mój styl komponowania jest tak staroświecki w porównaniu do jego [śmiech]. Dopiero teraz piszę nie tylko na instrumenty, ale też elektronikę – wciąż jednak według mnie za mało.

Pracowałaś też z kompozytorami stylistycznie bliskimi Schubertowi: Stefanem Prinsem i Matthiasem Kranebitterem. To mnie zaintrygowało, bo jak sama mówisz, twoje kompozycje nie są aż tak elektroniczne. A to wszystko bardzo „cyfrowi” twórcy.

Tak, obaj popchnęli mnie w stronę elektroniki podczas kursów mistrzowskich. Kiedy spotkałam Prinsa w 2017, miałam napisany tylko jeden cyfrowy utwór, a on zainspirował mnie, by stworzyć więcej. W Ukrainie nie mamy specjalnego wydziału kompozycji elektronicznej, tylko trochę zajęć z tego obszaru. To było dla mnie nowe tu w Austrii i wcześniej w Polsce.

Normalnie komponujesz raczej muzykę kameralną, prawda?

Oczywiście, nie lubię orkiestry. Jest zbyt duża i epicka. Wolę skupić się na brzmieniu każdej instrumentalistki. Zresztą nie ma też zbyt wielu orkiestr specjalizujących się w wykonawstwie muzyki współczesnej.  Sama wiele grałam w takich składach jako skrzypaczka, więc rozumiem panujący tam sposób myślenia. Bycie muzyczką sprawiło natomiast, że pokochałam kameralistykę: jesteś w niej poniekąd solistką. Granie jako czwarte skrzypce pośrodku orkiestry nie daje ci poczucia sprawczości. Czułam się jak w fabryce.

Czy masz też doświadczenie grania w ansamblach specjalizujących się w muzyce współczesnej?

Niezbyt. W naszej Lwowskiej Narodowej Akademii Muzycznej im. Mykoła Łysenko nie mieliśmy żadnych zajęć z muzyki współczesnej. Nie pozwolili mi nawet zagrać Koncertu skrzypcowego Berga! [śmiech] Przynajmniej mogłam grać dużo Bartóka i kochałam to.

Nie  masz w katalogu zbyt wiele utworów na skrzypce. Ani na głos, ani na elektronikę… Wszystko to, czego używasz tak intensywnie w swoim projekcie elektronicznym. 

Znudziłam się skrzypcami, tak szczerze mówiąc. To brzmienie, które znałam całe swoje życie, dlatego unikam go – jest tak wiele innych instrumentów, które jeszcze pozostają do odkrycia. Naprawdę uwielbiam wiolonczelę i kontrabas. Mają większe „ciała” i wszystkie te szmerowe, noise’owe dźwięki wychodzą o wiele bardziej bogato. Preferuję też niższe tony i jeśli ktoś zaoferuje mi flet, to zawsze poproszę o flet basowy. W końcu lubię też instrumenty niezbyt często używane: harfa wodna (waterphon), sarusofon, flet kontrabasowy (contraflute), tuba wagnerowska. Ale  dopiero w elektronice mogę osiągnąć dokładnie to, czego chcę.

Fragment partytury Seamy Sides, dzięki uprzejmości kompozytorki.

Strona tytułowa partytury Materhizium, dzięki uprzejmości kompozytorki.

Dokładnie! Twoje partytury są ekstremalnie szczegółowe, prawie jakbyś chciała syntezować brzmienie za pomocą instrumentów: notacja pełna szczegółów, również graficzna. Dołączasz mnóstwo instrukcji dla swoich wykonawców, włączając w to zdjęcia pokazujące, jak grać na danym instrumencie, by osiągnąć określony dźwięk…

…muzycy dostają nawet przykładowe nagrania! Nieczęsto pracuję nad utworem razem z wykonawcami, raczej prezentuję im już ukończoną wizję. A jednak lubię pracować z muzykami na indywidualnym poziomie. Bycie skrzypaczką nauczyło mnie też tego, jak cieszyć się wykonywaniem kompozycji. Nie chcę wywoływać żadnego cierpienia.

Twoje partytury są jednocześnie bardzo… przejrzyste.

Tak, ponieważ wolę, żeby muzycy skupili się na brzmieniu. I strukturze! To dla mnie najważniejsze elementy. Przejrzyste struktury odnajdziesz zarówno w moich współczesnych dziełach, jak i piosenkach, w moim „pop projekcie”, jak go nazywam [śmiech]. Jeśli sama podczas słuchania nie wyłapuję struktury, to odnoszę wrażenie, że osoba komponująca nie wykonała swojej pracy. 

Większość partytur, które mi wysłałaś, jest też napisana odręcznie.

Wolę takie, choć czuję się też trochę niepewnie – czy będą czytelne dla innych. Czasem nawet ja nie potrafię ich rozczytać! Podczas kursów mistrzowskich zawsze instruowano mnie, by używać przeznaczonych do tego programów i ostatecznie to robię. Wciąż jednak przygotowanie partytury w Finalu lub Sibeliusie wydaje mi się mało intuicyjne. Do opracowania jednej z nich użyłam nawet Photoshopa i Archicada – prościej było mi stworzyć partyturę w programie dla architektów [śmiech].

Fragmenty partytury Moldy, dzięki uprzejmości kompozytorki.

Gdy grasz solo, wszystko to przestaje być problemem! 

Szczerze powiedziawszy, wolę pracować sama. Nawet w obszarze elektroniki nie kolaboruję. Chcę czuć całą odpowiedzialność za moją pracę, liczyć na siebie. Choć lubię pisać na „żywych muzyków”. To dziwny świat, musisz być bezpośrednia, a nawet walczyć o swoją wizję. A ja lubię podchodzić do muzyków podczas prób, dotykać instrumentu razem z nimi. Przed dostarczeniem partytury każdy dźwięk próbuję sama. Chcę by wszystko grało jak chcę.

Tym niemniejna albumie Tysha dołączyło dwoje artystów: Flora Yin Wong i Maoupa Mazzocchetti.

Tak, ale stworzyli tylko remiksy moich piosenek. Lubię ich muzykę, dlatego zaprosiłam ich do projektu – jednak nie współpracy. Cieszę się, że na to przystali, bo w sumie nie jestem tak sławna… [sic!] . Podoba mi się też, że moja oryginalna muzyka wciąż jest słyszalna w ich utworach. Sama również nagrałam kiedyś remiks, ale ostatecznie okazał się raczej reworkiem [śmiech]. Tysha zaczyna się i kończy tytułowym trackiem – oryginalnym i zremiksowanym – który jakby ewoluuje przez cały czas trwania albumu, podoba mi się to.

Twoja elektroniczna kariera również zaczęła się w pewnym sensie od kolaboracji. Czy nie był to split record krakowskiego labelu Nawia, z Ernestem Borowskim aka bakblivv?

Ta historia zaczęła się tak przypadkowo… Followowałam tę oficynę na Instagramie myśląc, że prowadzi ją mój przyjaciel. Później to oni sami skontaktowali się ze mną, mówiąc że słyszeli moje współczesne utwory i proponując dogranie 20-minutowego tracku. Wtedy pracowałam już z muzyką do gier, ale wciąż bałam się, czy jestem wystarczająco dobra. Zgodziłam się jednak. Label chciał opublikować album z muzyką artystów mieszkających wtedy w Krakowie, a w tym czasie studiowałam tam właśnie w ramach Erasmusa, u Marka Chołoniewskiego. Dostałam więc deadline, wysłałam materiał i wypuszczono go na kasecie.

Jaka jest dalsza część tej historii?

Mieliśmy imprezę z okazji premiery, podczas której pierwszy raz wystąpiłam na żywo. Potem dostałam też propozycję od festiwalów Nadmiar i Soundrive, zaproszenie do współpracy z kolektywem Pussymantra, do nagrania piosenki dla Radia Kapitał… Ta ostatnia przeistoczyła się w końcu w Finger Tioscock and Bull – pierwszy utwór, w którym sama śpiewam. Nagrałam się swoim rekorderem Zoom H6, siedząc w kuchni, a potem zaczęłam tworzyć tracki dla zabawy. Kiedy miałam ich już siedem czy osiem, wydałam własnym sumptem debiutancki album Inside the Creatures (2020). Nie dość, że został opublikowany 1 stycznia, to jeszcze w dodatku nie promowałam go za bardzo W Ukrainie zagrałam w sumie tylko jeden koncert, prezentując wspomniany album Tysha, przede wszystkim występowałam właśnie w Polsce. Jednak koniec końców – tak, moja kariera zaczęła się dzięki Nawii, potrzebowałam popchnięcia. Później label Standard Devotion dał mi propozycję nagrania dla siebie. Otrzymałam pełną swobodę i to właśnie dla mnie najważniejsze – wolność w sztuce. Jeśli w przyszłości ktoś będzie mi mówił, jak mam robić swoją muzykę, to… [kręci głową]. Nie zrobię tego! Kocham wolność i wiem dlaczego. Ale my Ukraińcy wszyscy mamy to coś.

Jak brzmi wolność w twojej muzyce? Pomyślałam, że może przejawia się najbardziej w głosie – najbardziej osobistym z instrumentów. Jednak na twoich albumach jest on bardzo zniekształcony.

Dla mnie wolność nie zasadza się w głosie lub instrumencie. Polega na sposobie myślenia. Wolność jest osobistym wyborem bez potępienia przez społeczeństwo.

Czujesz więcej tej swobody na scenie elektronicznej?

Właściwie to tak. Jest tam więcej otwartych ludzi i po prostu więcej słuchaczy_ek. W muzyce klasycznej każdy zakłada maskę. Jak wszyscy w społeczeństwie, jednak to inne uczucie. Jesteś wciąż pytana o swoje filozoficzne i estetyczne założenia… W elektronice ludzie nie dbają o to, a jednak słuchają. Pewnie kwestia funu. Słucham też bardziej zwyczajnej muzyki. Zazwyczaj zbytnio analizuję to, czego słucham, muzyka niesie dla mnie zbyt wiele informacji. Dlatego tak lubię słuchać odgłosów natury, zasypiam do nich. Uwielbiam też ASMR. Śledzę ten nurt od dziesięciu lat – pamiętam jak był jeszcze niszowy, a twórcy używali naprawdę kiepskiej jakości mikrofonów i wideo. Ale wpłynął on na mój drugi album i można to usłyszeć we wszystkich efektach typu szybki wdech powietrza [pokazuje], których nie edytowałam – chciałam pozostawić poczucie intymności.

fot. Nika Gargol

A zatem soundscape też jest dla ciebie ważny. Przy okazji, cały czas jak rozmawiamy, słucham też twojego pejzażu dźwiękowego – jest piękny! 

Mieszkam w naprawdę przyjemnym miejscu – to stary budynek z ogrodem. Ptaki zaczynają śpiewać od 4 rano. Obok jest też opera, jestem szczęściarą. Miałam też projekty związane z audiosferą, jak a day that could have existed (2018) w ramach mojego stypendium Gaude Polonia: nagrania terenowe Krakowa, orkiestra kameralna (złożona z moich przyjaciół), wideo i elektronika. Właściwie było to przedsięwzięcie dedykowane wojnie w Ukrainie, z czasów, gdy dotyczyła ona regionu Doniecka. W tym projekcie wykorzystałam nagrania filmowe z powojennej Warszawy i połączyłam je z brzmieniem współczesnego Krakowa. Przy okazji, po wybuchu nowej odsłony wojny w tym roku zdałam sobie sprawę, jak wiele moich utworów o niej już wcześniej traktowało. Musiało to być podświadome, zawsze unoszące się powietrzu.

A inny projekt pod nazwą RIVERSSOUND?

Kocham go bardzo i również miał miejsce w Krakowie – nagrywałam Wisłę. Eksplorowałam wiele miejsc w mieście i odkryłam, że rzeka wcale nie ma tam swojego brzmienia. Latem woda Wisły płynie bardzo powoli i jest wręcz niesłyszalna, a zapory otwarte są w niewielkim stopniu. Pewnie dzieje się tak też z uwagi na fakt, że nie ma tam sporego spadku, przeważa płaska powierzchnia. W centrum Krakowa Wisła jest też zazwyczaj jakoś zabudowana. Chciałam złapać wodę, ale zawsze na nagrania wchodzili mi ludzie. Nawet daleko od miasta. A miałam zamiasr popracować z dźwiękiem samej wody. 

Jak brzmi twoje rodzinne miasto Lwów?

Nie ma tam niestety rzeki. Centrum jest bardzo hałaśliwe, ale nie przez auta (są tam zakazane), a ludzi. Dla mnie Lwów to rozmowy ludzi i trochę ulicznej muzyki. Byłam w sumie jedną z pierwszych młodych osób, która tak grała! Akademia Muzyczna nie była jednak z tego zbyt zadowolona. [śmiech]

W wywiadzie dla „Seismografu” powiedziałaś, że Lwów i Graz są podobne. Czy ich audiosfery również?

Zupełnie nie. Tutaj o dziesiątej wieczorem wszyscy idą spać: nie ma aut, nie ma ludzi, pusto. W Ukrainie coś zawsze dzieje się do późna w nocy. Za to dobrze mi się tu pracuje. Moja uczelnia – Universität für Musik und darstellende Kunst Graz – jest dobrze wyposażona, mam chociażby do dyspozycji technologię do nagrań ambisonicznych. A to właśnie interesuje mnie teraz najbardziej – muzyka w przestrzeni i to, jak się porusza.

Jak więc czujesz się studiując w znanej uczelni na kierunku muzyka komputerowa i sound art – jakby skrojonym pod ciebie?

Jest rzeczywiście bardzo dobrze. Nauczyciele nie naciskają na mnie, tempo naukiię pozwala mi się rozwijać. Poruszane na zajęciach tematy dotyczą twojej opinii i punktu widzenia. Zawsze prowadzimy dyskusje, a wykładowcy są bardzo otwarci. Nie jest tak hierarchicznie jak w Ukrainie. Tutaj czuję się równa, nauczyciele są raczej mentorami. Sprawiają, że czujesz się na tym samym poziomie. I jeszcze podążają za twoimi pomysłami. W Polsce też miałam czasem to uczucie: było lepiej niż w Ukrainie, ale wciąż bez poczucia równości.

Co interesujące, nie planowałam wyjazdu do Grazu, wyszło to spontaniczne. Złożyłam wprawdzie aplikację, ale potem zapomniałam o niej, a trzy miesiące później zostałam przyjęta. W moim życiu przeszłam przez wiele egzaminów (skrzypce, kompozycja), jednak tym razem była to raczej rozmowa o mojej wizji muzyki i sztuki, oparta oczywiście o portfolio. Odbyła się online, ale spodziewałam się raczej, że zdam w następnym roku. Spytałam nawet o możliwość zajęć zdalnych, ponieważ wtedy wyprowadzka z Krakowa do Grazu była dla mnie niemożliwa – mnóstwo dokumentów i procedur, jak już mówiłam. Ale przyjęli mnie od razu, a ponieważ się tego nie spodziewałam, to wszystkie papiery zbierałam w wielkim pośpiechu.

Aż wreszcie sama stałaś się nauczycielką. Możesz nam opowiedzieć więcej o projekcie Gryvul School?

Myślę, że kocham uczyć nawet bardziej niż komponować. Zawsze chciałam być taką nauczycielką, jaką sama pragnęłam spotkać na swojej drodze. Otworzyłam szkołę po to, by ludzie uwierzyli, że mogą tworzyć muzykę, i by uwierzyli w siebie – bo moi nauczyciele zawiedli na tym polu. Nie chcę być tą osobą, która decyduje, czy ktosia może być muzykiem czy nie. Jeśli czuje pociąg do muzyki, to kim ja jestem, by powiedzieć „nie”? Najważniejszą część nauczania stanowi dla mnie znalezienie klucza do rozwoju danej osoby. To wspaniały proces, również jego psychologiczny i motywacyjny aspekt. W ogóle nie wierzę w talent, tylko w ciężką pracę.

Jak więc działa twoja szkoła?

Jest online i można wybrać pracę w grupie lub indywidualnie ze mną – wtedy mówisz co chcesz osiągnąć, a ja przygotowuję program kursu nakierowany na twoje cele. W grupie, gdzie poziomy zaawansowania i backgroundy bywają różne, zazwyczaj zadaję różne prace domowe każdej osobie studiującej. Jak do tej pory projekt skierowany był tylko dla osób pochodzących z Ukrainy, ale startuje właśnie strona angielskojęzyczna, a kursy staną się międzynarodowe: miałam już zgłoszenie od dziewczyny z Polski. Zazwyczaj prowadzę dwa trzymiesięczne kursy na rok. Nie chcę też, by ta działalność stała się zbyt komercyjna. Muzyka jest tym, co mnie najbardziej uszczęśliwia, więc chcę pokazać ten świat innym, zawierając tak uczucie, jak i wiedzę. A mówiąc i nauczając, zdaję sobie sprawę, jak bardzo to kocham – co z kolei sprawia, że jestem jeszcze szczęśliwsza!

 

Wywiad odbył się on-line 1 czerwca 2022 roku.

Rozmowa została autoryzowana przez Katarinę Gryvul.

Wywiad ukazał się dzięki wsparciu grantu European Cultural Foundation.